Forum Indie Rock & Stuff Strona Główna Indie Rock & Stuff
towarzystwo wzajemnej adoracji pod przykrywką forum ambitnej muzyki popularnej
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

OFF 2010
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Indie Rock & Stuff Strona Główna -> Jukebox / Festiwale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
robert



Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 2419
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z kamionki

PostWysłany: Śro 15:54, 04 Sie 2010    Temat postu:

ja na cztery
Powrót do góry
Zobacz profil autora
fever505
the man who would be king


Dołączył: 25 Sie 2008
Posty: 1267
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Poznań

PostWysłany: Sob 21:39, 07 Sie 2010    Temat postu:

pojechałam na ten jeden dzień.
The Horrors - no ja pierdole. głównie dla nich przyjechałam,a rozczarowałam się cholernie. oni się wstydzą swojej pierwszej płyty czy co? nic nie było z 'Strange house'. Gdzie Jack the ripper? gdzie moje ukochane count in fives i she is the new thing? w ogóle ich image też się sporo zmienił. fajnie słuchało się tego na żywo,ale niedosyt mam ogromny. zresztą słysząc komentarze ludzi,nie jestem osamotniona w swoich odczuciach. boli,szczególnie że jechałam sama z Poznania tylko dla nich.

no,ale poszłam na Efterklang i to, jak oni zagrali zrekompensowało mi horrorsów.
ależ oni potrafią czarować. ile w tym wszystkim było emocji,energii,zaangażowania ze strony muzyków. przepięknie. ludzie nie chcieli pozwolić zejść im ze sceny i nic dziwnego,ja mogłabym tam tak stać i słuchać ich jeszcze przez kolejną godzinę. klasa!

Art Brut jakieś nudy, niby szoł,ale mnie to nie porwało. poszłam po kilku minutach na piwo,a i tak byłam skazana na słuchanie tego irytującego głosu wokalisty.

A place to bury strangers - i tu też rozczarowanie. lepiej się tego słucha w domu niż na koncercie. wszystko zlało się w jedną kupę,że nie chciało się tego słuchać więc poszłam na Tindersticks,ale to też mnie jakoś zmuliło i nie mogłam poczuć klimatu.

Zu- poszłam tylko na chwilę i tak, jak szybko przyszłam, tak samo szybko wyszłam. miało być eksperymentalnie i awangardowo,a było jakieś łojenie jak na koncercie behemotha xD

ubolewam,że nie zdążyłam na Toro bo słyszałam,że piękny koncert.

ah, i jak przyjechałam do Kato ok godz 15 widziałam spacerującego Farisa,wtedy miałam okazję przyjrzeć się jaki on wysoki,chudy,brzydki i jednocześnie piękny :DxD
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Latia
cold hard bitch


Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 7453
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: zga/krk

PostWysłany: Pon 14:39, 09 Sie 2010    Temat postu:

po pierwsze bardzo marudzę za fatalne zorganizowanie dojazdu. ponad godzinę krążyliśmy i nigdzie żadnej informacji jak dojechać. strzałki na festiwal pojawiły się dopiero, gdy nie były już potrzebne, bo w tą stronę ciągnęła masa ludzi. druga sprawa to parking, a właściwie jego brak. bo to trochę głupie, że obok festiwalu był mały parking, zastawione ulice, a większość parkowała na terenie centrum handlowego.

reszta organizacyjnie w porządku. popracują nad tym dojazdem i będzie fajniej niż w mysłowicach, a ja nie będę miała wkurwa na dzień dobry.

chociaż jechałam głównie na the raveonettes, nie porwali mnie najbardziej. czuję niedosyt, tym bardziej biorąc pod uwagę ile razy już się na ich koncert wybierałam, a do skutku nie dochodził. niestety, zagrali tylko jak dobry support przed gwiazdą wieczoru. poprawnie, ładnie, zgrabnie, ale tak, jakby zapomnieli, że nagrali kilka świetnych hiciorów. jasne, że nie mogło zabraknąć 'love in a trashcan' czy 'attack of the ghost riders'. jednak środek setu był bardzo smęcący. gdyby wywalili kilka z tych piosenek na rzecz 'twilight', 'beat city', 'boys who rape', 'd.r.u.g.s', 'suicide' etc. byłoby o wiele lepiej.

na szczęście the flaming lips bardzo mi poprawili nastrój. miała być petarda i była. choć dla mnie za mało 'embryonic', bo tak naprawdę dopiero po tej płycie zaczęłam się do nich przekonywać. ale żałuję, że nie mogłam zostać do końca, bo mi konfetti, balonów i przebierańców nigdy za mało.

poza tym wpadłam na kilka występów z ciekawości. najlepszy z takich koncertów to tune yards. świetny pomysł na muzykę, duże możliwości i przede wszystkim świetna zabawa przy tych dziwacznych dźwiękach.
dum dum girls grają przewidywalną muzykę z amerykańskich filmów z prerią w tle, ale fajne i ładne to.
w przypadku casiokids oraz damon & naomi okazało się, że słucha się tego tak samo na żywo jak na winampie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
saragosse
Killamangiro


Dołączył: 13 Mar 2009
Posty: 543
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Rybnik

PostWysłany: Pon 17:48, 09 Sie 2010    Temat postu:

Bardzo udany festiwal. Niestety nie mam porównania z Mysłowicami, tak że nie mogę ocenić czy zmiana miejsca wyszła na lepsze. Spróbuję po kolei, choć tyle tego było, że ciężko ogarnąć.

W pierwszy dzień nie zdążyłam na We Call It A Sound, bo się pieprzyłam z rozkładaniem namiotu. No cóż. Zaczęłyśmy od Toro, który niestety był fatalnie nagłośniony. No ale mimo wszystko bardzo na plus. Somthing Like Elvis w biegu, bo pędziła zmienić buty do namiotu (ach ta zmienna pogoda). Horrorsów nie lubię, więc olałam na rzecz Black Heart Procession. Koncert zupełnie inny, niż pozostałe. Smutny, ale ładny i wzruszający. Taki w sam raz do siedzenia z zamkniętymi oczami. Strasznie mało ludzi było, a wielu wychodziło w trakcie, chyba nudząc się przy takiej muzyce. No i nie zagrali "Tropics of Love" niestety. Później Art Brut na rzecz Fennesza. Po pierwsze posząłam za głosem większości, po drugie byłam ciekawa jak wypadną. Wesoło, bezpretensjonalnie, charyzmatyczny wokalista. Ogólnie ok - tacy młodzi i przyjemni. Dodatkowo wokalista wszedł między publiczność i zabawnie było oglądać te wszystkie panienki głaszczące go po głowie, mimo że zapewne wiele z nich pierwszy raz usłyszało go na koncercie. Później Lenny Valentino. Krótko, bo mało repertuaru, ale nie zawiedli. Dziwiło mnie mało entuzjatycze przyjęcie wśród publiki, ale właściie podczas większości koncertów tak było. To juz chyba specyfika Offa. Potem poszłam do namiotu, bo stwierdziłam, że The Fall pewnie da dupy na koncercie i z tego, co słysząłam się potwierdziły moje obawy. Miałyśmy wrócić na Tindersticks, ale poszłyśmy spać - fizycznie nie dałyśmy rady po prostu w ten pierwszy dzień. Obudził mnie Raekwon i go nienawidzę za to Smile

Drugi dzień zaczęłam od FM Belfast, bo trzeba się było udać do centrum, żeby zjeść coś normalnego. Super pozytywne zaskoczenie. Publiczność świetnie się bawiła, a sam zespół bardzo sympatyczny. Na PInk Freudów nie dotarlam, nie pamiętam już dlaczego i żałuję. Później poszłam na chwilkę na Archie Bronson Outfit, ale zupełnie mi nie podeszli, więc sie szybko przetransportowałam na Mouse On Mars - niestety namiot był tak wypchany ludźmi, że nie dało się oddychać, ale był zajebiście. Później szybki myk na These Are POwers. Ciekawy klimat, trochę mroczny, połamane dźwięki. Naprawdę dobrze to wyszło, ale musiałam wyjść przed końcem, żeby zająć miejsce w namiocie na A Hawk & A Hacksaw. Tutaj się nie zawiodłam. Uwielbiam bałkańskie klimaty. Energetyzujący koncert, ciekawy, jeśli chodzi o instrumentarium. No i trójkącik lesbijski, obmacujący się zaraz przede mną. Później oczywiście Mew. SUPER! Za krótko! No i nagłośnienie początkowo też nie najlepsze, później już w miarę. Zakochałam się w Jonasie bez pamięci. Tutak tez wreszcie ciekawa wizualna oprawa. Później poszłyśmy na Dinosaurów. Myślałam, że dadzą dupy, ale było naprawdę ok. Nie jetem jakąś wielką fanką, więc ciężko mi oceniać. Tutaj niech ktoś bardziej kompetentny się wypowie. Chciałyśmy jeszcze skoczyć na kilka ostatnich piosenek Radio Dept, ale kiedy weszłyśmy do namiotu, koncert się skończył, tak że nic nie zobaczyła. Na Lali Punie spałam na stojaco. To nie jest muzyka dla mnie o tej porze, chociaż bardo ich lubię i koncert był naprawdę przyzwoity.

W niedzielę udało mi się najwięcej występów zaliczyć. Zaczęłyśmy od Indigo Tree, ale w ogóle mi się nie podobało, więc wyszłyśmy. Na Pulled Apart By Horses sobie siedziałam na karimatce pod drzewem i obserwowała pogo z bezpiecznej odległości. Całkiem nieźle było. Dużo energii, choć to raczej nie mój typ muzyki.Tallest Man On Earth świetny. Na płytach jakoś mi nie podchodził jego głos, ale na żywo bardzo dobrze wypadł. No i frekwencja imponująca. Znów się do namiotu nie zmieściłam, ale ten koncert akurat pasował mi na siedząco. Bear in HHeaven znów jakoś dziwnie nagłośnione. Wokal się gubił. Ale ogólnie bardzo fajnie. Później posiedziałyśmy na Casiokids chwilę, bo nam się nie chciało iść do namiotu na NIWEĘ. A przez to, że udałam się na coś do jedzenia za późno, straciłam połowę koncertu Shearwater. Może nie tyle straciłam, co służyli mi oni za muzykę do kotleta (a raczej naleśnika). Ale reszta koncertu bardzo dobra. Brzmienie potężniejsze niż na płytach i świetnie wokalnie. No Age wolę w wersji studyjnej. Na koncercie niestety nie na moje uszy. Raveonettes wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Słaby kontakt z publicznością i dziwny repertuar. Dynamika koncertu przez to siadała. Ale były momenty naprawdę świetne. No i Flamig Lips - BOSKO! Już nie mówię o całej oprawie, która mnie rozbawiła do łez momentami. Muzycznie też odlot. Cieszę się, że nas nie raczyli Pink Floyd. No i ta nieodparta charyzma Wayne'a. Udane zamnknięcie udanego festiwalu.

No ale musiały być minusy - beznadziejne jedzenie w strefie gastronomicznej, beznadziejnie niedoinformowany personel w punkcie informacyjnym i beznadziejna laska mieszkająca w namiocie obok mojego, której buzia się nie zamykała ("kurwa, zajebista rozkmina odchodziła o książkach i filmach, ja pierdolę...").
Powrót do góry
Zobacz profil autora
sHavo
Mistrz śniętej riposty


Dołączył: 01 Lip 2006
Posty: 5797
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: chyba ty, tej

PostWysłany: Pon 18:26, 09 Sie 2010    Temat postu:

Organizacyjnie festiwal rzeczywiście z lekka rozczarował. Oznaczenia, teren festiwalu (wolałem bardziej klimatyczne Mysłowice), pole namiotowe- gastronomia i ochroniarze szafujący regulaminem- tutaj tendencja spadkowa. Nie przeszkodziło to jednak wytworzeniu się pozytywnej atmosfery- mimo że popularyzacja festiwalu zrobiła swoje i OFF nie jest już tym świetnym niszowym zjawiskiem, dla garstki osób. Co raz gęściej jest i chyba trochę bliżej innych festiwali. Ale to są oboczności, od tej właściwej strony praktycznie bez znaczenia.

Koncertowo- dobrze jak zwykle, ale człowiek z wiekiem robi się co raz bardziej wybredny i właściwie nie było wielkich objawień, zaskoczeń, które dotąd stanowiły mocną stronę tej imprezy. Chociaż zrzucam to też na karb kilku niefortunnych wyborów, które odwiodły mnie od Efterklang (wszyscy mówią jak kapitalny był to koncert) na rzeczy Lenny Valentino, od Zu dla The Fall. Dużo też trudnych dylematów z jednej strony, a z drugiej dużo momentów, gdzie trzeba było jednak wybrać Grolscha (koniecznie w butelce).

Pojawiło się kilka świetnych polskich koncertów- NP, Something Like Elvis, Indigo Tree, Niwea.
Ale idąc dniami, z rzeczy niepolskich:
Zaskakująco dobry Toro Y Moi (a nie zapowiadało się) i zgodnie z oczekiwaniami świetny Fennesz. W bólach wymęczone The Fall- daleki jestem od narzekania na ten koncert, acz ja za słabo znam Smitha, żeby wczuć się w taki koncert- legendą owszem, wiało i chyba tylko to mnie zatrzymało. Na koniec Reakwon, do którego czuję zbyt dużą sympatię żeby nie przymknąć oczu na mankamenty wywołane upojeniem zarówno Chefa jak i jego DJ'a- "była dobra zabawa, mówię ty lepiej popraw krawat". No i Joker kręcący świetny set przy akompaniamencie sączenia whisky przez Nomada, z którego po godzinie musiałem się ulotnić, gdyż taksówka we 3 jest tańsza niż w pojedynkę, zwłaszcza późnonocną porą. Więc trochę żałuję.

Dzień drugi rozpocząłem od Mouse On Mars, by po połowie się ulotnić zniechęcony nietrafioną porą- acz widział, że były dobre. Potem świetne These Are Powers- bardzo energetycznie i charyzmatycznie, acz to chyba typowo eventowa sprawa. Na Dinosaur Jr było miło, acz gdy wydostałem się z kotła rozszalałych brudasów i spojrzałem na ten koncert z dalszej perspektywy stwierdziłem paskudne byki w nagłośnieniu, które niejednemu mogły ów gig zepsuć. Za to Lali Puna brzmiała kapitalnie i dobrze się tego słuchało, z tym że to ewidentnie jest zespół do klubu.
No i rewelacyjny set Basińskiego- genialność konstrukcji tego koncertu->długość poszczególnych utworów i ich ułożenie- piękne.

Wczoraj okrutnie zepsuty przez nagłośnione Bear In Heaven. W ogóle często akustycy partaczyli muzykę w zarodku, co było lekko mierżące. Sympatyczny set zagrali Damon & Naomi, sympatyczne też pierwsze pół setu The Very Best (acz tu impreza pełną parą) jak i sympatyczne drugie pół setu The Raveonettes.

Flaming Lips to najlepszy koncert jaki widziałem- i strach słuchać marudzenia o przesłonięciu widowiskiem samej muzyki. Otóż muzycznie to był kapitalny set- przemyślany, z niewyobrażalnie precyzyjnie budowaną dramaturgią i wykonawczo nie do przyczepienia się. A że sama otoczka robi piorunujące wrażenie- chyba o to chodzi w końcu.

No i na koniec festiwalu świetny koncert Anti Pop Consortium, trochę być może niedoceniony po tym widowisku Lipsów. I w sumie na tyle.

Było świetnie, i mimo paru prywatnych rozczarowań na polu pozamuzycznym festiwal udany nad wyraz. No i też wielu z Was widziałem- rzecz li to sympatyczna móc kojarzyć się jeszcze i rozpoznawać gdy forum już nie żyje Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czołgaj się
zły syn dla matki


Dołączył: 31 Paź 2005
Posty: 7370
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: zewsząd

PostWysłany: Wto 0:01, 10 Sie 2010    Temat postu:

to ja ten, no.

przyjechałem o dzień za późno, czyli w piątek rano (ominęła mnie przez to jakaś niszcząca impreza ponoć) - dziesięć godzin w niemieckim maluchu przez całą Polskę nocą to jednak też jest coś - czyli zameldowaliśmy się gdzieś tak o ósmej rano na polu namiotowym. chwila rozprostu i trzeba było iść na koncert chłopaków, no bo co w końcu. idąc na teren festiwalu musiałem całym skupieniem mocy mentalnych powstrzymywać deszcz, bo już wielka chmura wisiała nad miastem wróżąc coś niedobrego. ja umiem mocą mózgu zmienić światła na przejściu dla pieszych, ale powstrzymanie burzy to zupełnie inny kaliber, więc w końcu trochę zaczęło przeciekać, a lunęło dosłownie na trzy sekundy po tym, jak dorwałem się do darmowej peleryny z mBanku (jak się okazało, gadżet festiwalu). Z taką ochroną mogło sobie padać do woli.

Chłopaki sami dobrze wiedzą, jak zagrali i spuśćmy nad tym zasłonę milczenia. Po We Call It A Sound ruszyłem na Potty Umbrellę, których kilka razy gdzieś tam kiedyś na płytach posłyszałem, i koncert dali znakomity. Równy, mocny, ekstatyczny. Te ich motywy są naprawdę bardzo nośne i może szkoda, że grali tak wcześnie, bo by więcej przyszło ludzi. Rozbawiło mnie dwóch gości, którzy stwierdzili, że to pewnie był "koncert festiwalu", no ale.

Po dobrym i orzeźwiającym piwku (Groschl daje radę w porównaniu z innymi lanymi "piwami", znanymi z pubów czy innych festów) wpadło mi do ucha trochę Kim Nowak, (bez zachwytu, bo takie rzeczy to ja już słyszałem i w dodatku mi nie robiły), poszedłem posłuchać, co Cieślak robi Księżniczkom, ale takie smędzące balladki może i ładne są, tylko nie tak i nie w tym czasie (jeśli w ogóle). A potem poszedłem na Voo Voo, bo lubię Voo Voo i mam gdzieś jakiegoś tam Toro Y Moi. Zagrali płytkę, której w całości nie znałem, ale teraz to posłucham, bo jest dobra. Zawsze zawsze podziwiam Mateo Pospieszalskiego za jego multiinstrumentalizm i sposób improwizacji (czasem przesadza takim quasi-folkowym sznytem, ale jak się pod tym względem trzyma w ryzach, jest świetny) no i kojący głos i kompozycje pana Wojtka lubię. Potem Baaba, którą z dwa lata temu, pamiętam, przepiłem w strefie gastronomicznej a teraz nie, i zrobiłem lepiej. Zagrali rzeczy nowe i stare, Macio łamał i dzielił rytmy jak to tylko on potrafi i oczywiście mnóstwo humoru, a nawet bis był, co, zdaje się, nie do końca jest dozwolone.
The Horrors chciałem zobaczyć dla śmiechu, ale sorry, oni nawet nie są śmieszni. Są chujowi, powielają schematy milionów grup przed nimi i dzięki za coś takiego serdeczne. Jeszcze głupio wyglądają w dodatku. A idź pan z takim dziadostwem.

Art Brut słyszałem z pola namiotowego i sprawiał wrażenie takiego nawet nawet, ale wróciłem dopiero na Lenny Valentino, którzy absolutnie zaczarowali. No naprawdę. Ja płytę mam ze starych czasów i słuchałem jej kiedyś i doceniałem i podobała mi się, ale na koncercie, po deszczu i w ogóle takie "Karuzele, skutery, rodeo" czy "Trujące Kwiaty" brzmią i wyglądają po prostu wspaniale i pięknie. Tyle.

Bo poszłem na Zu, na które w sumie czekałem nie do końca wiedząc, co usłyszę. Goddammit, to co usłyszałem, zbiło mnie z tropu. Takiego sposobu użycia saksofonu jeszcze nie doświadczyłem, jeez, żeby napierdalać jak dzik non stop w rurę tej wielkości, od czasu do czasu racząc się jeno drobnym łykiem życiodajnej wody, trzeba mieć nie lada kondycję. Ale oczekiwałem eksperymentalnego, bo ja wiem, mrocznego psychodelicznego free, a dostałem po głowie jakimś blast metalem. To było hmmm... pouczające, ale jednak za mocne, w domu za coś takiego podziękowałbym. W każdym razie odkrycie.
Na koniec dnia pierwszego mili dżentelmeni z Tindersticks zrobili sobie reklamę swoimi wieczorowymi utworami, eleganckimi jak oni sami. Myślę, że ich kiedyś zaproszę do siebie na dłużej. Żal, że nie zostałem na Raekwonie, bo musiało być nieźle z tego co słyszałem, ale jak na praktycznie nie przespaną noc poprzednią i tak super, że dotrwałem do pierwszej.

Drugi dzień natomiast zacząłem od końcówki występu All Sound Allowed którym książeczka festiwalowa zrobiła niezłą antyreklamę informując o ich niedawnym występie w telewizyjnym szoł. W kontekście wszechobecnej na Off Festiwalu hipsteriady takie coś skreśla zespół na starcie. Anyway, sami muzycy nie pozwolili podczas występu o tym zapomnieć, na ów szoł się powołując. No i inna sprawa, że niespecjalnie mają coś interesującego do zaoferowania muzycznie. Sztuczki, szlifierka i iskry, okej, ale takie półindustrialne quasiDepecheModeniewiadomoco to trochę za mało... Aż dziw, jaki zebrali aplauz, bo spory.

Na FM Belfast uciekłem głównie po to, żeby być jak najdalej od niesmaczących mnie Pustek i... było świetnie! Dużo komentarzy można o tym występie przeczytać i wszystkie potwierdzają moje odczucia - impreza na maksa, super zabawa, wyluzowany zespół i wyluzowana publiczność, którą grupa umiejętnie animowała plus zaskakujące na dyskotece bezpośrednie nawiązanie do Rage Against The Machine czy nawet, co mnie zupełnie rozwaliło - Guns n' Roses, których ze względów przeszłościowych do dziś bardzo lubię. Ekstra.

Potem wszystko się ułożyło jak marzenie - najpierw Mitch & Mitch, już bez zaskoczenia ale zabawa wciąż dobra (samoloty), a chłopcom - mniej więcej - w Polsce się podoba, toteż liczyć można, że nas kiedyś jeszcze odwiedzą. Po Mitchach Pink Freud z bardzo solidnym koncertem, nowym materiałem, nowymi muzykami i nową siłą. Im grało się świetnie, nam tak się słuchało i o to chodzi. Fajnie, że mogłem ich posłuchać nie płacąc blisko 50 złotych których sobie ostatnio zażyczyła za ich występ Filharmonia Bałtycka (gratulacje za pomysł) na koniec - eee hehe - Apteka. Ja Mendę znam właściwie na pamięć i wolałbym może usłyszeć coś nowego, np. z dopiero co wydanego "Tylko dla...", ale szalenie miło jest zobaczyć swoich tak dobrze przyjmowanych tak daleko od domu (w którym zresztą nie zawsze ich rozumieją). Po takim maratonie zasłużyłem na przerwę, z której wróciłem na podobnych zasadach co przy FM Belfast, na koncert A Hawk And A Hacksaw. Znowu kompletne zaskoczenie in plus, genialny koncert, gypsy folk wykonany starannie i z pasją, elementy mariachi (no kurde), czyli wszystko co Meksykanie lubią najbardziej. No i akordeonista w git-masce diabła. Odkrycie festiwalu jak dla mnie, a nikt, ale to nikt o nich nie wspomina (namiot był przecież pełny, ludzie!)
Potem Mew, których byłem ciekaw, a którzy na podobnych zasadach jak The Horrors byli po prostu słabi i do niczego. To sobie poszłem pod główną, no. Tam stroił długo nieswoją gitarę człowiek z Dinosaur Jr., potem zaś jeszcze dał czekać pan radiowiec, bo chciał koncert puścić na Polskę. Wobec mojego ostatniego nieśmiałego powrotu do grunge'u koncert był wcale niezły - zrobili niezgorszy szum otoczeni imponującymi ścianami wzmacniaczy. Pięć dodatkowych punktów za cover The Cure - i didn't expect that!
Potem spać, no i oczywiście po fakcie dowiedzieć się, że trzeeba było być na Zs. Oh, well...

Trzeci dzień to w ogóle historia, man. Na porannym piwku spotkałem doświadczonego punkowca, który został jego patronem do końca. Właściwie sporą część przesiedziałem w gastronomii, bo nic nie wołało mnie tak bardzo "ej, chodź, zobacz", ale nasłuchałem się całkiem zabawnych historii i takiej klasycznej niemal punkowej gadki... Kilku zgoła ciekawych osobników i to, co planowałem już wcześniej - na najbardziej offowej "scenie" festiwalu, czyli A Place Where We Could Go, grano klasycznego Punk Rocka. Najpierw zespół Gówno tłukł lirykami w rodzaju "Zabili mi ostatniego wieloryba, co to była za fajna ryba// O ja jebię, o ja jebię, jak mi dzisiaj źle bez ciebie" w przerwie między kawałkami ogłąszając rok 2011 rokiem Turnauowskim, bo wprawdzie "Chopin był zajebistym pianistą, ale my wolimy Turnaua" i konstatując "dobra, nie ma czasu, jebamy dalej" a potem wystąpiły dla nas chętnych Brudne Dzieci Sida które zrobiły wszystko dla swojej kochanej publiczności, serwując jej wiązankę pieśni o życiu i nowoczesnych technologiach. I wybaczcie, ale tak naprawdę to tym razem to zjawisko odbijało w bok od nurtu festiwalu. I zrobiło dzień.
Pobiegłem co sił w nogach na Niweę, na którą czekałem od początku imprezy i... no nie wiem. Drugi raz, to fakt, zaskoczyć trudno, a jak pamiętamy, Grupa KOT była w zeszłym roku must be festiwalu ale... występ był oszczędny, Wojtek zrezygnował z gadki między utworami, ograniczając się do produkcji sztucznego dymu w ilościach przemysłowych. Zagrali i wyszli. Trochę zniechęcające było to, że mnóstwo ludzi poprzychodziło właściwie niczego nie kumając, a tylko śmiejąc się sami nie wiedząc z czego, bo pewnie "słyszeli że jest beka" czy coś...
No nic, potem tylko kawałek No Age który wbrew zapewnieniom panny koleżanki że nie dla mnie, nawet mi się wydał spoko, no i na koniec The Raveonettes dzięki którym na Offie znalazłem się po raz pierwszy nie sam. Sharin i Sune podeszli do koncertu na zimno, ograniczając kontakt z publicznością właściwie do minimum ("Finally we are in Poland" - o tak Smile i w dodatku kończąc przed czasem. Oczywiście nie zagrali wszystkiego co mogli, za to mieli fajne bębny i moment, kiedy na przemian śpiewali solo kawałki które na płytach są dwugłosami.

No i tyle, bo trzeba nam było wracać na północ, gdzie dotarliśmy koło szóstej rano, i oczywiście ja osobiście padłem trupem na dobre kilka godzin.o.

kilka spraw jeszcze

1.za dużo ludzi. po raz pierwszy nie było tak, żeby miliard razy spotykać się na polu festiwalowym, co odczułem jako głębokie niepowodzenie towarzyskie. Poza tym wielu stałych bywalców pola z kolei namiotowego wybrało komfort prywatnych kwater. Nie rozumiem.

2. strefa gastronomiczna na polu uległa zubożeniu. właściwie kiełbasa albo nic. wtf?

3. przydałyby się krany na polu festiwalowym w pobliżu toi toiów. To nie jest najhigieniczniejsze miejsce świata.

4. spoko byli polonamiotowi ochroniarze-zapaśnicy. Jeden wyglądał jak Hulk Hogan, drugi jak jaki inny zabijator, a trzeci to miał zapas, ale w brzuchu na później.

5. hipsterka w tym roku trochę rozcieńczona morzem "normalnych" ludzi (pkt.1), przez co nie było aż tak na co popatrzeć i się pośmiać, ale wciąż niektórzy ech... (typu wymuskany siedemnastolatek w okularach Ray Bana krzyczący z Patyczakiem Punks Not Dead - żenada)


Ostatnio zmieniony przez czołgaj się dnia Wto 0:07, 10 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kordian
the man who came to stay


Dołączył: 23 Kwi 2009
Posty: 135
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wałbrzych

PostWysłany: Wto 11:29, 10 Sie 2010    Temat postu:

Jeśli nie brać pod uwagę totalitarnego sznytu (dwadzieścia razy dziennie jakiś gestapowiec trzepał mi plecak, no co to kurwa ma być), było znakomicie.
Najlepsze gigi, jakie widziałem - Anti Pop Consortium, Trans Am. Najgorsze ciężko mi wymienić, bo festiwale mają tę zaletę, że jak coś się nie podoba, to można po dwóch kawałkach iść na browar bez poczucia zmarnowanych pieniędzy, toteż nie doświadczyłem w całości koncertów, które mogłyby mnie jakoś zirytować. Wyjątkiem byli Flaming Lips, na których zostałem tylko dlatego, że moja żona po dziesięciu minutach słodko zasnęła i nie chciałem jej budzić. Dużo rzeczy - głównie tych grających przed zmrokiem - świadomie opuściłem, bo jak już jestem w Katowicach, to lubię po nich połazić.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cadio
the man who would be king


Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 1503
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa/Kielce

PostWysłany: Czw 22:30, 12 Sie 2010    Temat postu:

Byłem dwa lata temu, więc mam jako takie porównanie z Mysłowicami. Nie było gorzej, to na pewno. Byłem na Radiohead, więc dużo koncertów mnie już tak nie rusza, ale warto było przyjechać, nie zawiodłem się.

1. Sprawy organizacyjne: pozostaje nadzieja, że będą uczyli się na błędach, ale jak na pierwszy raz w nowym miejscu: mogło być gorzej.
Gastronomia: trochę ubogo, w Mysłowicach można było zjeść coś na kształt obiadu, a tu tylko przekąski. Grolsch całkiem klawe piwo, chociaż drogie. Dziwnie zrobiona ta strefa restauracyjna, mnóstwo łażenia.
Pole: Kurwa, dlaczego tak daleko? 20 minut od koncertów?? Do Mysłowic jechałem 15 minut tramwajem z Sosnowca:D. Idiotyczna sprawa z brakiem możliwości wejścia z alkoholem (i praktycznie każdym napojem oprócz wody) na pole namiotowe. Jak dorośli ludzie mieszkają pod namiotami, z dala od festiwalu, to ingerencja tego typu jest przesadą. Ciepła woda od 5 rano do 17. Trochę dziwne pory, nie muszę siedzieć do końca ostatniego koncertu codziennie.
Bankomaty i płatności: przerąbane. Jeden bankomat cash-for-you na tyle ludzi?? Na dodatek w niedzielę zabrakło banknotów i się zepsuł. A w okolicy najbliższy Euronet był w Realu, na dodatek wewnątrz. I niech się zdecydują, czy bawimy się w bony, czy w gotówkę.

2. Na festiwalu:
Namioty: beznadziejna sprawa. Duszno, kiepskie nagłośnienie i mało miejsca. Scena eksperymentalna była wypełniona nawet o 4 rano na Basinskim. W trójkowym namiocie akustycy chyba pierwszy raz do roboty przyszli. A Place to Bury Strangers słuchałem dużo przed festiwalem, po drugiej piosence wyszedłem, bo przyjechałem na koncerty, a nie na front. A na Toro Y Moi było za cicho.
Rozkład scen: w miarę ok, ale jaki jest sens ustawiać namiot z poetami obok dwóch scen?
Line-up: szkoda mi Efterklang. Paru innych też, ale najgorzej nie było. Tunng i największe gwiazdy powinni mieć więcej czasu. Lali Puna za krótko, Tunng za krótko, Lao Che za krótko, Flaming Lips półtorej godziny, ale to i tak mało. A jakieś młócki elektroniczne miały kupę czasu. Takie życie. Przegapiłem parę fajnych spraw, ale niestety, jeść, spać i odpoczywać też trzeba.
Wejście: wolno się wchodziło, mało bramek. A na pole wszedłem po raz pierwszy po ponad godzinie, w deszczu. super.

3. Koncerty:
Dzień pierwszy:
Toro Y Moi: beznadziejna nagłośnienie nie zepsuło zabawy. Nie znałem tego zespołu, więc mam teraz dużo słuchania:).
Something Like Elvis: dobra muza. Oni jeszcze będą koncertować, czy to jednorazowy reunion?
The Horrors: postroili się, pomachali krzywymi nogami w jajościskach i coś tam pograli. Wokalista niesłyszalny. Widzę taką grzywkę- wiem, że jest źle. Nie pomyliłem się i tym razem.
Na Lenny Valentino niespodzianki nie mogło być. Raz, że to taka muzyka, a dwa, że płytę każdy zna na pamięć. Cieszę się, że mogłem ich zobaczyć live i tyle. Koncert jak koncert, muzyka genialna.
A Place to Bury Strangers: jakby było ciszej, byłoby całkiem spoko. Ale była transmisja z huty, więc dzięki.
Tindersticks: wypas. To się nazywa niezależne granie. Prosto, miło, melodyjnie, bez spiny.
Reszty nie oglądałem, bo byłem śpiący.

Drugi dzień:
Mitch and Mitch: nie znałem ich wcale wcześniej, teraz chętnie poznam. Bez spiny, miło.
Archie Bronson Outfit: ok, zapoznam się.
Tunng: SUPER, jeden z najlepszych koncertów tego Offa.
Hawk and Hawksaw: chętnie posłucham płyt. Ogień.
Mew: nie zawiodłem się, bo to zajebisty zespół, quality indie. Koncert dnia.
Lali Puna: ekstra, chcę ich w klubie! Szkoda, że Faking the Books nie było
Dinosaur Jr: fuck Lufthansa:). Spoko, jak się umie, to się umie w każdym wieku.
Basinski: przy nim można się zbliżyć do czegoś większego, mimo zmęczenia. Super sprawa.

Trzeci dzień:
Lao Che: typowi koncertowi wymiatacze. Nowa płyta zajebista, to i mieli co grać. Chcę jeszcze raz.
OSTR: warto było przyjść, żeby usłyszeć "Prolog", ale coraz z nim gorzej.
Dum Dum Girls: nudy, poszedłem na
Sheerwater: i było fajniej, chociaz nie znalem zespolu
Damon&Naomi: quality indie
Raveonettes: nic wielkiego, ale fajnie było. Przynajmniej melodie mają.
Flaming Lips: wiadomo, ekstaza:)
Antipop Consortium: zajebioza, prawdziwa czarna muza.

Uwagi ogólne:
1. muszę uważać, żeby się nie śmiać na widok niektórych popaprańców. Jak czekałem przed polem, żeby się rozbić, to rzuciłem przez telefon: "rewia mody". Od razu szum się zrobił dookołaVery Happy
2. powinni wypierdalać z koncertów w namiotach małolaty, bo się gnój robi. gadają albo przeszkadzają w inny sposób
3. pogo to nie jest fajna rzecz, patrz punkt poprzedni
4. pole namiotowe to jest dobra rzecz:)
5. fajnie, że dorzucili płytkę do informatora
6. ta przeprowadzka chyba dobrze zrobi festiwalowi. rozsądniejsi samorządowcy, większa skala, więcej miejsca, większa kasa, będzie lepiej w line-upie. I Katowice są świetne, jest co zwiedzać itd. Pozdrawiam.

Niech za rok będzie podobny line-up, a będzie wypas.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
tabakaaa



Dołączył: 07 Lut 2008
Posty: 46
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 19:08, 16 Sie 2010    Temat postu:

Ciumok napisał:
bo tutaj wszyscy trzymają dupy wyżej niż srają,


(nie jestem aktualnie w zwyżkowej formie intelektualnej, przyznaję, aleeee) czy to źle? :>
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady
amoureuse de Paname


Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14176
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Paname

PostWysłany: Sob 18:41, 28 Sie 2010    Temat postu:

Ciumok przywykł do nieważkości.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cadio
the man who would be king


Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 1503
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa/Kielce

PostWysłany: Czw 22:05, 02 Wrz 2010    Temat postu:

"You're born, you take shit. You get out in the world, you take more shit. You climb a little higher, you take less shit. Till one day you're up in the rarefied atmosphere and you've forgotten what shit even looks like. Welcome to the layer cake, son."
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Indie Rock & Stuff Strona Główna -> Jukebox / Festiwale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11
Strona 11 z 11

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin