Forum Indie Rock & Stuff Strona Główna Indie Rock & Stuff
towarzystwo wzajemnej adoracji pod przykrywką forum ambitnej muzyki popularnej
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Polecamy, doradzamy, ostrzegamy
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Indie Rock & Stuff Strona Główna -> Jukebox
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Lady
amoureuse de Paname


Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14176
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Paname

PostWysłany: Śro 1:08, 24 Sty 2007    Temat postu:

Nie chciałam zawieść twoich oczekiwań, Jarząb.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
jarząb
golden boy


Dołączył: 13 Cze 2006
Posty: 2964
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: broken bricks

PostWysłany: Śro 1:09, 24 Sty 2007    Temat postu:

dzieki, zrobiło mi sie teraz tak ciepło w środku
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czołgaj się
zły syn dla matki


Dołączył: 31 Paź 2005
Posty: 7370
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: zewsząd

PostWysłany: Śro 15:00, 24 Sty 2007    Temat postu:

przeczytałem, że są złe, bo wszędzie tak piszą. ale przesłuchałem je, i doszedłem do wniosku, że choć w istocie trochę słabsze od innych, podobają mi się, bo i tam jest klimat, choć nieco inny.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady
amoureuse de Paname


Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14176
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Paname

PostWysłany: Śro 15:11, 24 Sty 2007    Temat postu:

A ja doszłam do zupełnie przeciwnego wniosku. Mnie się nie podobają, poza 'Touch Me'. I jeszcze okładka jest bardzo dobra.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marquee Moon
the man who would be king


Dołączył: 07 Sty 2007
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pią 3:24, 26 Sty 2007    Temat postu:

Bowie jest jednym z tych artystów, bez których scena muzyczna mogłaby mieć zupełnie inne oblicze. To źródło nieskończonych inspiracji. Artysta – kameleon, eksperymentator, spadkobierca twórców takich jak Duchamp i Warhol, którzy zacierali granicę pomiędzy sztuką wysoką a niską, wartościując tym samym popkulturę. Postmodernista, prowokator, outsider. David Bowie.

KONIECZNIE:

The Rise and Fall of Ziggy Stardust and The Spiders From Mars (1972) – Androgeniczny przybysz z Kosmosu, który spadł na Ziemię, aby ocalić ludzkość przed zagładą, a skończył niszcząc samego siebie. Płyta to studium metamorfozy Ziggy’ego, istoty niewinnej, nieśmiałej i delikatnej, która w wielkomiejskiej rzeczywistości lat 70-tych zatraciła siebie, poddając się destrukcyjnej mocy hedonizmu. A wszystko to zostało okraszone blichtrem, teatralnością, stąpaniem po krawędzi szaleństwa, estetyką kiczu – jako tą inną, campową, wrażliwością. Całość zaśpiewana charakterystyczną ufolsko-gejowską manierą pełną rozpaczliwości i rozdarcia. Jeśli chce się coś wiedzieć o Bowiem, trzeba znać ten krążek. Bo muzyka to nie tylko dźwięki, to również cała otoczka, teatr, maska, styl życia. Glamrockowy album wszech czasów.

Low (1977) – pierwsza płyta z tzw. trylogii berlińskiej nagranej razem z Brianem Eno, królem ambientu. Low poraża awangardowością – eksperymentatorska natura dwóch osobowości zaowocowała albumem pełnym chłodu, podzielonym na dwie części: kompozycje z wokalem i utwory instrumentalne. Nawet jeśli Station to Station było zapowiedzią obierania przez Bowiego nowego kursu, nikt nie spodziewał się płyty tak silnie inspirowanej krautrockiem. Zimna, elektroniczna aranżacja, dynamiczna sekcja rytmiczna, przeszywająca gitara. Kakofonia dźwięków zestawiona ze stonowanym wokalem(wyważone wyciąganie gór lub też wyciszanie lub tłumienie głosu kiedy trzeba), wręcz minimalistycznym jak na Bowiego. Przegiętego Ziggy’ego, aroganckiego Thin White Duke’a zastąpił bohater dekadencki, zamknięty w sobie, przerażony rzeczywistością.
Pojawia się też akcent polski – utwór ‘Warszawa’, który powstał w głowie Bowiego podczas przypadkowego postoju w PRL-owskiej stolicy. Od tej kompozycji wywodziła się pierwotna nazwa Joy Division. Ale któż nie zna tej legendy?
Nie mam pojęcia, w jakie słowa ubrać wrażenia ze słuchania tej płyty. Porażająca? To za mało powiedziane, bo to co się dzieje w utworach takich jak „Always Crashing In the Same Car”, „What In the World” albo „Be my wife” jest niewiarygodne. „Low” to klasyka absolutna. Moja ulubiona płyta Davida. 11/10

"Heroes" (1977) – Nie sposób zrozumieć „Heroes” bez znajomości Low. Ta płyta jest chyba jeszcze trudniejsza w odbiorze. Więcej tu surowości w dźwiękach, jakiejś klaustrofobicznej atmosfery ponurego, podzielonego murem Berlina. Niepokojące melodie przeplatają się ze spokojniejszymi, refleksyjnymi, podobnie jeśli chodzi o instrumentarium: saksofon, fortepian, syntezatory mieszają się z gitarą elektryczną, a gdzie indziej pojawia się japońskie koto. O ile na „Low” dominował niepokój, tu z mroku wyłania się nadzieja w postaci jednego z największych przebojów Bowiego „Heroes”.

Hunky Dory (1971) – czwarty album Bowiego, na którym chyba w końcu odnalazł swoją drogę. Od folkowego grania, przez wyrastający z Led Zeppelin niemalże hard rock na „The man who sold the World”, dotarł do Hunky Dory, gdzie wykorzystuje wszystkie swoje zalety. Tworzy muzykę rockową, ale zagraną na swój własny, niepowtarzalny sposób: słychać tu wczesnofolkowe i akustyczne inspiracje, ale łączy je z elementami aktorstwa i manierycznością głosu ocierającego się o rozpacz i tęsknotę. Pojawiają się tu kamienie milowe w twórczości Bowiego: przebojowe „Changes”, oparte na partiach fortepianu „Oh, You Pretty Things” i przede wszystkim jedna z najlepszych kompozycji Dave’a - orkiestrowe „Life on Mars?”. To także hołd złożony dla artystów: „Song for Bob Dylan”, „Andy Warhol” (ponoć Warhol wizyty w czasie sesji zapytany, co o nim myśli, odpowiedział Masz świetne buty, David.; piosenka też jest świetna) oraz „Queen Bitch” nawiązujące do twórczości The Velvet Underground.

Station To Station (1976)The return of the Thin White Duke throwing darts in lovers’ eyes… To kolejna metamorfoza Davida Bowiego. Z biseksualnego kosmity Ziggy’ego Stardusta przeistoczył się w arystokratycznego, aroganckiego, ogarniętego chorobą dekadencji Szczupłego Białego Księcia, pozornie doskonale czującego się na 'salonach' i w towarzystwie różnych osobliwości lat 70., a w rzeczywistości jednak nie mającego nic wspólnego z towarzystwem, o którego względy zabiega. Biały Książę jest w istocie osobą szalenie nieprzystosowaną, odstającą, przesadnie autorefleksyjną i autoironiczną. A przede wszystkim beznadziejnie uzależnioną od narkotyków. „Station to Station” powstało w największym kokainowym ciągu Bowiego. I to się tutaj czuje – każdy utwór jest jak wciągnięcie kolejnej kreski - wyczerpanie nocnym stylem życia, a zarazem niemożność przestania, narastająca wewnętrzna izolacja, uczucie pustki. Zwłaszcza w piosence tytułowej – nie ma tu ani jednego niepotrzebnego dźwięku, ani jednego zbędnego słowa. Niekonwencjonalna muzyka taneczna i inteligentne teksty. Nie można tego ominąć.

Lodger (1979) – trzecią część wydawnictwa berlińskiego. Pozycja niestety traci coś z klimatu „Low” i „Heroes”. Płyta jest nierówna zarówno jakościowo jak i kompozycyjnie. Surowe utwory mieszają się tu z brzmieniami nietypowymi, inspirowanymi muzyką świata, coś jak późniejszy Peter Gabriel. Ogólnie jest bardzo ciekawie, sporo dysonansów i udziwnień, a to za sprawą doskonałych muzyków, którzy wzięli udział w sesji. Pojawia się kilka perełek: Boys Keep Swinging zainspirowane wizytą w londyńskim klubie dla homoseksualistów, Look Back In Anger czy Red Money z niesamowitą partią basu. Trzeba znać nie tylko ze względu, że jest to zwieńczenie legendarnej trylogii berlińskiej, ale jest to po prostu cholernie dobra, a zarazem dziwaczna, płyta.

* Best of Bowie (2002) – 2 cd – zdaję sobie sprawę, że ogarnąć Bowiego to wyzwanie prawie że nadludzkie (może nie tak jak prześledzenie dyskografii Franka Zappy, ale również pochłaniające). Dlatego na początek można zapoznać się z tym wydawnictwem. To wybór ważniejszych utworów ułożonych w kolejności chronologicznej. Jasne, jak to w przypadku takich płyta bywa, dobór niektórych piosenek może być dyskusyjny. Kilku rzeczy brakuje, ale mimo to słucha się tego fantastycznie i jest to jakiś sposób na próbę całościowego spojrzenia na Bowiego i zrozumienia jego mitu.

WARTO:

Aladdin Sane (1973) – po oszałamiającym sukcesie płyty „Ziggy Stardust” Bowie miał status supergwiazdy. Mógł pójść za ciosem i nagrać nawet słabszą kopię „The Rise and Fall of…” a i tak pozostałby na zawsze królem glam rocka, który zdetronizował samego Marka Bolana. Ale Bowie postanowił wyjść poza ramy czystego glamu, urozmaicając go jazzującymi partiami fortepianu i rhytm'n'bluesowym feelingiem. Bowie bawi się tu formą, penetruje różne rejony – bo jak np. porównać bardzo teatralne, ocierające się o patos „Time” (polecam!) z hałaśliwym „Watch the man” (nota bene chyba najsłabszym w zestawie)? Chwilami płyta ociera się nawet o stonesowskie klimaty, a przy okazji pojawia cię ciekawy cover The Rolling Stones „Let’s spend the night together”. Na szczególna uwagę zasługuje jednak przede wszystkim utwór tytułowy – kosmos, można odpłynąć.
Postać Alladina jest poniekąd kontynuacją Ziggy’ego. W ogóle ta płyta jest manifestacją jego ówczesnych nastrojów: tj. przerażającej wizji bycia niewolnikiem postaci, którą sam stworzył. No i ten autoironiczny tytuł czytany na inny sposób: A lad insane.
Przyznam, że na początku nie doceniłam należnie tej płyty, ale po każdym następnym przesłuchaniu robi się coraz bardziej niesamowita. Najchętniej wrzuciłabym ją do „koniecznie”, ale nie chcę przeginać.

Scary Monsters... And Super Creeps (1980) – po eksperymentalnych i trudnych albumach trylogii berlińskiej Bowie udał się w rejony odrobinę przystępniejsze słuchaczom. Scary Monsters to bardzo niejednolite brzmienie, pełne rozmaitych pomysłów aranżacyjnych. Od „Up The Hill Backwards” nasuwającego luźne skojarzenia z „Solsbury Hill” Petera Gabriela po funkujące „Ashes to Ashes” (obalające mit Majora Toma) i „Fashion”. A w międzyczasie pojawia się jeszcze cover Toma Verlaine’a i trochę Stewartowskie „Because You’re Young” z Pete’em Townshendem na gitarze. Różnorodna i porywająca płyta.

Outside (1995) – to powrót do współpracy z Brianem Eno. Bowie po raz kolejny tworzy jakiś własny świat. Wciela się w postać nowojorskiego detektywa, Nathana Adlera, który ma rozwikłać zagadkę śmierci niejakiej Baby Grace. To płyta schizofreniczna, piosenki są śpiewane z perspektywy różnych osobliwych bohaterów: awangardowego artysty Minotaura, Leona Blanka czy Ramony, a wszystkie te historie i wątki przeplatają się z monologami Adlera. Jest to płyta niesamowicie zagrana – pełna niepokojących dźwięków (Heart’s filthy lesson!), ocierająca się o improwizację jazzującą (A Small Plot of Land), a nawet o rave (Hello Spaceboy). Album zdecydowanie godny uwagi, a jedyną jego wadą jest chyba tylko to, że jest odrobinę za długi, co prowadzi do pewnego rozmycia. No cóż, ale taka historia wymaga epickiej formy.

Stage (1978) – dwupłytowy album dokumentujący dwa koncerty z Filadelfii z kwietnia 1978 roku. Świetna produkcja Tony’ego Viscontiego nadaje nowy wymiar w dziedzinie wydawnictw koncertowych. Materiał to przede wszystkim utwory z płyt „Ziggy Stardust”, „Low” i Heroes”. Wszystko brzmi fantastycznie, a highlighty w postaci „Station to Station” powalają na kolana.

Earthling (1997) – po raz kolejny ujawniła się odwaga Bowiego. Totalny eksperyment z muzyką, z którą wcześniej nie miał do czynienia. Wizja muzyki jungle w oczach Bowiego: bębny, basy, industrialne brzmienia i mocna gitara. A co najważniejsze, mimo tak radykalnej muzycznie zmiany udało się mu zachować własne, niepowtarzalne oblicze, głównie za sprawą tego smutnego i melancholijnego głosu. Hipnotyzujące „Seven Years in Tibet”, połamane „Little Wonder”, najbardziej eksperymentalne z całej płyty „Telling Lies” to zdecydowanie mocne punkty. Nowy image, nowa muzyka, Bowie potrafi się odnaleźć w każdej epoce i zaproponować coś najwyższej jakości. Eksperyment udany.

Reality (2003) – warto posłuchać z kilku względów. Po pierwsze, żeby sprawdzić, co też ostatnimi czasy nagrywa Bowie. Po drugie, ponieważ jest to bardzo solidna płyta artysty, który nie musi już nic nikomu udowadniać. To taka trochę postmodernistyczna mieszanka, bo mamy tu rockowe wymiatacze – New Killer Star czy Pablo Picasso (cover the modern lovers) obok nastrojowych, nieco smutnych The Loneliest Guy i Try some, buy some McCartneya. Ale prawdziwe uderzenie to dopiero hipnotyzujące „Looking for water” i zamykające płytę, prawie ośmiominutowe „Bring me a disco king”.
Na płycie czuć też nawiązania do wrześniowych wydarzeń z 2001 r. To w ogóle z jednej strony osobisty album, z drugiej bardzo nowojorski. Polecam.

Heathen (2002) – mam pewien problem z tą płytą. Z jednej strony niesamowicie ją cenię za dojrzałość, za intelektualne momentami teksty stanowiące przemyślenia nad kondycją świata i człowieka. Uwielbiam, jak Bowie roztacza takie wizje. Z drugiej jednak strony ta płyta jest trochę nierówna muzycznie. Ma rewelacyjny początek (zwłaszcza ‘Sunday’ oraz przeszywający cover Pixies ‘Cactus’) i doskonałą końcówkę (z wyjątkiem „everybody says ‘hi’”). Natomiast środek płyty wydaje się jakiś nieco mglisty, taki ulotny, nie do końca przykuwający uwagę. Niewątpliwą zaletą jest rewelacyjne brzmienie tej płyty (Tony Visconti jest po prostu mistrzem), krystaliczność dźwięku, niesamowita perkusja i bas, a na gitarach pojawiają się gościnnie Pete Townshend i Dave Grohl. Mimo kilku wad zdecydowanie warto posłuchać „Heathen”, bo Bowie to człowiek, która ma jednak wiele ciekawych refleksji do przekazania.

Let's Dance (1983) – niektórzy podchodzą do tego albumu z lekkim dystansem. Pop jest taki pospolity, taki egalitarny. Każdy może grać pop. Ale grać inteligentny pop potrafi już niewielu. Dlatego „Let’s Dance” jest dla mnie w tych rejonach arcydziełem. „China Girl” i tytułowe „Let’s Dance” (wersja płytowa jest nieco bardziej rozbudowana od singlowej) ocierają się wręcz o geniusz. Porywa również otwierające Modern Love z bardzo dynamiczną sekcją rytmiczną. Dla mnie klasyka lat 80-tych. Mówcie, co chcecie, ja uwielbiam ten album.

Black Tie White Noise (1993) – po nieudanej drugiej połowie lat 80-tych i niezbyt ciekawym projekcie, jakim były dwa albumy nagrane pod szyldem zespołu Tin Machine, Bowie wrócił w zaskakująco dobrej formie. Przede wszystkim popowo-funkująco-jazzowa stylistyka nie stroniąca od sampli i loopów brzmi tu bardzo nowocześnie. Fantastycznie wypadają też partie saksofonu, zwłaszcza w kapitalnym Jump they say. Rewelacyjne jest Pallas Atena utrzymane w niepokojącym klimacie, przebojowe Miracle Goodnight i przestrzenne Nite flights czy Miles’owe Looking for Lester. W ogóle dużo jest mocnych momentów. Wielka szkoda, że Bowie na siłę próbował uciekać od etykiety taneczności i utwór „Lucy Can’t Dance” znalazł się na albumie tylko jako bonus. Niebanalna płyta.

MOŻNA:

Diamond Dogs (1974) – Bowie najwyraźniej lubi wchodzić w rolę artysty-proroka. Płyta powstała m.in. pod wpływem lektury „1984” Orwella i „Wild Boys” Burroughsa, dlatego też przepełniona jest wstrząsającymi i ponurymi wizjami. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną bywa niestety różnie. Porywa 8-minutowy fragment trzech następujących po sobie kompozycji: Sweet Head, Candidate i Sweet Head (reprise). Po nich wchodzi Rebel Rebel z jednym z najlepszych riffów gitarowych. I to są chyba najlepsze momenty tego wydawnictwa. W całość trzeba się jednak mocno wczuć, wówczas urzeknie ciekawy pejzaż wielkiego miasta, z jego mrocznymi zaułkami. Jeśli poczuje się klimat, może się spodobać.

Pinups (1973) – Nie ma tu ani jednej autorskiej kompozycji Bowiego. To zbiór interpretacji klasycznych już utworów, jak to określił Bowie: „płyta ta przedstawia mój Londyn z lat 1964-1967”. Pojawiają się tu m.in. covery „I can’t explain” The Who, fenomenalne „See Emily Play” Pink Floydów, ciekawie wypada też “Friday On My Mind” The Easybeats czy bardzo udana wersja trochę zapomnianego “Sorrow”. Oględnie mówiąc, płyta perfekcyjnie zaśpiewana, dobrze zaaranżowana z kilkoma ciekawymi pomysłami. No i ostatni raz grają tu razem Pająki z Marsa.

The Man Who Sold The World (1970) – ja ten album traktuję trochę jak ciekawostkę – pewien etap rozwoju Bowiego. Hard rock zdecydowanie nie jest moją stylistyką. Jak się okazało Bowiego chyba również. Jest tu kilka znakomitych utworów: The Width Of A Circle, All the Madmen, The Supermen i przede wszystkim The man who sold the world. Reszta mnie nie rusza.

'hours...' (1999) – Przeciętność – to słowo nasuwa mi się na opisanie tej płytki. Brak tu chwytliwych , zaskakujących melodii, coś z przeboju ma chyba tylko „Thursday’s child”, które jest zarazem najlepszą kompozycją albumu. Tematycznie: przemijanie, samotność, utrata bliskich. Warstwa liryczna zdecydowanie na plus. Poza kilkoma naprawdę ładnymi momentami niestety wieje nudą. Pozycja raczej dla fanów.

Space Oddity (1969) - słychać, że płyta jest autorstwa jeszcze niedojrzałego artysty, ale bardzo kreatywnego i poszukującego. To zapowiedź Bowiego, który będzie stąpał po cienkiej granicy pomiędzy pastiszem a prawdziwym rock’n’rollem, Bowiego eksperymentującego i zawsze odstającego od reszty. Szkoda, że nie ma tu więcej tak dobrych piosenek jak „Memory of free Festival” (to z tego utworu Myslovitz zaczerpnęło tytuł albumu „Sun Machine”). Za to jest jedna z najlepszych kompozycji wszech czasów – Space Oddity.

Young Americans (1975) – Bowie znudzony rock’n’rollem, który jawił mu się jako nurt wypalony i nie wnoszący już nic nowego do muzyki rozrywkowej, został oczarowany przez filadelfijską odmianę soulu. Z owej fascynacji zrodziła się płyta pełna gospelowych chórów, fundujących gitar, rytmicznej perkusji, zaśpiewana bujającym, bezpretensjonalnym głosem. Przy albumie współpracował sam John Lennon, a z kolaboracji zrodziło się rewelacyjne „Fame” oraz nowa wersja „Across the Universe”. W sumie chwilami bywa bardzo fajnie. 7/10

NIEKONIECZNIE (ale mimo wszystko szkoda nie znać)
Tonight (1984) – o ile na Let’s Dance romans z muzyką taneczną wypadał interesująco, o tyle tu chyba pomysły się skończyły. Płyta jest chaotyczna, niewiele tu do siebie pasuje. Co ciekawe utwór ‘Tonight’ napisany przez Bowiego dla Iggy’ego Popa w wykonaniu autora, co gorsza w duecie z Tiną Turner, brzmi wyjątkowo nieudanie. Oczywiście, jak na ironię losu, stał się jednym z większych przebojów Dave’a. Jest tu jeszcze jedna piosenka z repertuaru Popa - Neighbourhood Threat. Bowie do dziś nie może się pogodzić, że tak zmasakrował tę kompozycję. Poza Loving The Alien i Blue Jean nie ma tu nic godnego uwagi. Europejska wersja reggae i muzyka disco lat 80-tych to nie jest najlepsze połączenie. Raczej omijać.

Never Let Me Down (1987) – naprawdę trudno mi znaleźć cokolwiek na obronę tej płyty. Powiedzieć, że jest nienajlepsza, to byłby komplement. Brak pomysłu na muzykę, fatalna produkcja zaprzepaściły pewien potencjał tkwiący w kilku tekstach. Jeszcze dwa pierwsze utwory i kawałek tytułowy brzmią całkiem ciekawie, ale potem jest już tylko coraz tragiczniej, aż do najgorszej zamykającej piosenki Bowiego „Bang Bang”. Mnie to zabiło. Jak dobrze, że tak trudno dotrwać do końca tego albumu.

David Live (1974) – 2cd – Kultowość postaci Ziggy’ego Stardusta w pewnym momencie przerosła Bowiego. Kim był Bowie, a kim był Ziggy? Schizofreniczność tamtego okresu, nienajlepsze przyjęcie „Diamond Dogs” doprowadziły go do skraju załamania. Dokumentacją rozpaczliwej próby zerwania z rock’n’rollowym wizerunkiem jest zapis dwóch koncertów z Filadelfii. Nawet energetyczne, glamowe wymiatacze jak Rebel Rebel czy Suffragette City zostały tu zagrane na soulową modłę. Można posłuchać z ciekawości, ale brzmi to dziwnie, męcząco i odpychająco.

David Bowie (1967) – Jeśli według Borrella, w porównaniu z albumem Razorlight, Dylan robi frytki, a on pije szampana, to Bowie z debiutem może chyba już tylko roznosić gazety. Pierwsza płyta Bowiego to dość nietypowa produkcja. Wyrosła z młodzieńczej fascynacji dokonaniami popularnego w latach 60-tych śpiewającego aktora Anthony'ego Newleya. Utrzymana jest w klimacie kabaretowym - proste melodie, humorystyczne teksty. Niby jest to na swój sposób urzekające, ale dla kogoś nie będącego fanatykiem Davida, to pozycja co najmniej kuriozalna.

Tin Machine (1989), Tin Machine II (1991) – te dwie płyty to realizacja marzenia Bowiego o graniu w regularnej kapeli. Do współpracy zaprosił byłych muzyków Iggy’ego Popa. Dziwne są to płyty, takie mocno rockowe, ale pozbawione świeżości, uciekającego od wyraźnej melodii. Można wyłowić kilka niezłych piosenek, ale ogólnie nie mam serca do tych płyt. Jeśli ktoś zechce się brać za te albumy, to ten z 89 roku jest nieco lepszy.

Poza bogatą dyskografią studyjną i koncertową Bowie jest też autorem lub współautorem wielu soundtracków. Warto m.in. zapoznać się z The Buddha of Suburbia (1993) i Labirynt (1986)


Ostatnio zmieniony przez Marquee Moon dnia Sob 1:32, 27 Sty 2007, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady
amoureuse de Paname


Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14176
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Paname

PostWysłany: Pią 13:03, 26 Sty 2007    Temat postu:

Bardzo ładne i wyczerpujące Smile A ja tak powstrzymywałam się przed rozpisywaniem się i rozpływaniem w analizach, żeby nie zmęczyć czytelnika, chyba niepotrzebnie... Powinnam była dać się ponieść. Może napiszę suplement.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marquee Moon
the man who would be king


Dołączył: 07 Sty 2007
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pią 15:45, 26 Sty 2007    Temat postu:

Wiesz, Bowie to temat-rzeka i uwierz, ja też się powstrzymywałam przed rozpisywaniem sie Wink.
Jeśli masz czas i ochotę to dopisz coś o tych Doorsach, ja chętnie poczytam, zwłaszcza, że mam tyły. Lubię takie rzeczy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czołgaj się
zły syn dla matki


Dołączył: 31 Paź 2005
Posty: 7370
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: zewsząd

PostWysłany: Pią 19:59, 26 Sty 2007    Temat postu:

zacząłem od Ziggy Stardusta, dalej nie poszedłem jeszcze. Czyli mam wyczucie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
x
rock 'n' rollin' bitch for you


Dołączył: 05 Sty 2007
Posty: 1682
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pią 20:15, 26 Sty 2007    Temat postu:

o kurde... jestem przerażony rozmiarem 'streszczenia' Davida.
póki co słyszałem tylko 'Ziggiego..." oraz składankę the best. teraz leci 'Heroes'. jednak zdaję mi się, że Bowie minie mnie jak piłka celowana w bramkę, niestety odbijająca się od słupka i wychodząca za linie boiska. całość jego twórczości to chyba nie mój klimat, aczkolwiek spróbuję się z nim zapoznać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marquee Moon
the man who would be king


Dołączył: 07 Sty 2007
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob 1:17, 27 Sty 2007    Temat postu:

jester napisał:
o kurde... jestem przerażony rozmiarem 'streszczenia' Davida.
póki co słyszałem tylko 'Ziggiego..." oraz składankę the best. teraz leci 'Heroes'. jednak zdaję mi się, że Bowie minie mnie jak piłka celowana w bramkę, niestety odbijająca się od słupka i wychodząca za linie boiska. całość jego twórczości to chyba nie mój klimat, aczkolwiek spróbuję się z nim zapoznać.

'Heroes' to trudna płyta, może nie porywać za pierwszym, drugim razem, ale w pewnym momencie nagle trafia Cię z taką mocą, że nie jesteś już w stanie się uwolnić. Wiem, że nie tylko ja tak miałam. Wink Myślę, że 'Heroes" powinno się słuchać po 'Low'.
Jester, Bowie jest tak różnorodny, że podejrzewam, iż gdzieś odkryjesz "swojego" Bowiego.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
x
rock 'n' rollin' bitch for you


Dołączył: 05 Sty 2007
Posty: 1682
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Sob 10:58, 27 Sty 2007    Temat postu:

Nie podejrzewałem że tak mnie weźmie, ale nie dość że teksty zajebiste, to od 'Heroes" aż do końca, płyta trzyma bardzo wysoki poziom. A ten chłód przy 'Neukoln' - tego sie nie spodziewałem. Utwory bez wokalu Davida, brzmią jak "Echoes" Pink Floydowe. Aż się troche przeraziłem. Na szczęście ta płyta powstała 7 lat po "Meddle" i odetchnąłem z ulgą, inaczej autorytet by osłabł Very Happy
Jeśli Low jest jeszcze ciemniejszy, to ja już się biorę za odrobienie lektury.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marquee Moon
the man who would be king


Dołączył: 07 Sty 2007
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob 11:38, 27 Sty 2007    Temat postu:

jester napisał:
Nie podejrzewałem że tak mnie weźmie, ale nie dość że teksty zajebiste, to od 'Heroes" aż do końca, płyta trzyma bardzo wysoki poziom. A ten chłód przy 'Neukoln' - tego sie nie spodziewałem. Utwory bez wokalu Davida, brzmią jak "Echoes" Pink Floydowe. Aż się troche przeraziłem. Na szczęście ta płyta powstała 7 lat po "Meddle" i odetchnąłem z ulgą, inaczej autorytet by osłabł Very Happy
Jeśli Low jest jeszcze ciemniejszy, to ja już się biorę za odrobienie lektury.

Brzmnieniowo mroczniejsze jest chyba "Heroes", "Low" jest na swój elektroniczny sposób chłodniejsze i takie wyizolowane. Na "Low" więcej się dzieje w warstwie muzycznej - wsłuchaj się w te wszystkie dźwięki, przejścia. Niesamowite.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marquee Moon
the man who would be king


Dołączył: 07 Sty 2007
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob 17:32, 27 Sty 2007    Temat postu:

Tak a propos faktu, że pojawili się tu w przeglądzie The Doors i Bowie, no to wrzucam bardzo interesujące wykonanie "Alabama Song" przez Bowiego w Berlinie w 2002 r. Obraz wchodzi niestety o ułamek sekundy wcześniej niż dźwięk, co trochę irytuje.

http://youtube.com/watch?v=kNCEURBYEGo
Powrót do góry
Zobacz profil autora
x
rock 'n' rollin' bitch for you


Dołączył: 05 Sty 2007
Posty: 1682
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Sob 20:27, 27 Sty 2007    Temat postu:

Druga część "Low" jest genialna. Ta od Warszawy. Jakbym znalazł się w wielkim magazynie w deszczowy wieczór.
Dobra już tu nie komentuje Davida Very Happy

W każdym razie dzieki, bo nie wiedział jakiego Bowiego z czym sie je. Teraz wiem, ze wolę tą "Ciemną stronę Bowiego" a mniej przepadam za piosenkowym Davidem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marquee Moon
the man who would be king


Dołączył: 07 Sty 2007
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pon 1:28, 29 Sty 2007    Temat postu:

jester napisał:
Druga część "Low" jest genialna. Ta od Warszawy. Jakbym znalazł się w wielkim magazynie w deszczowy wieczór.
Dobra już tu nie komentuje Davida Very Happy

W każdym razie dzieki, bo nie wiedział jakiego Bowiego z czym sie je. Teraz wiem, ze wolę tą "Ciemną stronę Bowiego" a mniej przepadam za piosenkowym Davidem.

Z tym magazynem w deszczową aurę to świetne skojarzenie, rzeczywiście coś takiego można poczuć. A przy słuchaniu "Weeping Wall" z kolei nasuwa mi się wyobrażenie błądzenia po przedmieściach Tokio w jakiś mglisty i mrzawy dzień z jednoczesnym uczuciem fascynacji i zaniepokojenia tym obcym światem.

Jeśli przypadła Ci do gustu ta "ciemniejsza strona", to może spróbuj w następnej kolejności z "Outside" również nagranej z Eno. Co prawda nie ma już tam utworów instrumentalnych, ale klimat również zahacza o rejony przeszywające lekkim dreszczem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Indie Rock & Stuff Strona Główna -> Jukebox Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin